Rzeź niewiniątek

Najpierw było zaskoczenie. Prima Aprilis w środku zimy? Co znaczy, że wycieli największe porównywarki cen? Czyżby Google chciał się skupić na nowej usłudze i po prostu wycina konkurencję? Nie, to raczej nie ma sensu, a więc skąd całe zamieszanie? Czy mamy tu do czynienia z ingerencją w wolny rynek i rzezią niewiniątek? A może odpowiedź jest prosta: działania Google to nic innego jak konsekwencja polityki firmy od dawna zakazującej działań SEO z wykorzystaniem sztucznych linków. Jeśli przyjąć taką – w sumie oczywistą – hipotezę to sprawa nabiera zupełnie innych rumieńców.

Dlaczego Google zakazuje handlowania linkami? To proste, broni jakości swojego flagowego produktu: wyszukiwarki internetowej. Upraszczając do maksimum zasadę działania przeglądarek, wiadomo, że opiera się ona na algorytmach bazujących na linkach odwołujących do danej strony. Im więcej linków, tym dana strona znajduje się wyżej. Wszystko wydaje się oczywiste. Problem pojawia się jednak w sytuacji, gdy przez handel linkami możliwe jest wypozycjonowanie strony na dane hasło, która nawiązuje do tematu, ale wysoko znajduje się nie ze względu na docenianą przez internautów treść, lecz dzięki linkom zakupionym często na stronach dotyczących zupełnie innej tematyki. Internauta dostaje więc śmieciowy produkt. Jego reakcję nie trudno przewidzieć. Winna jest wyszukiwarka. Jeśli byśmy przyjęli założenie, że wspomniane zablokowane serwisy faktycznie wykorzystywały do pozycjonowania sztuczne linki to w takiej sytuacji działania Google stają się jak najbardziej racjonalne. Nie zmienia tego nawet fakt, że przecież większość pozycjonerów korzysta ze sztucznych linków. Po pierwsze większość nie znaczy wszyscy, po drugie skoro Google było w stanie powiedzieć „dość” dużym graczom w jednej branży, to co stoi na przeszkodzie, by powiedziało „stop” również innym? Jeśli zatem przyjęte przez nas hipotezy są prawdziwe, to najwyższy czas poważnie pomyśleć o naturalnym pozycjonowaniu, czyli linkach treściowo zgodnych z naszym serwisem, linkach, które nie będą doklejone gdzieś z boku na zasadzie „zapchaj dziury”, ale które zamieszczone będą w treściach wysokich jakościowo serwisów. Takie myślenie wydaje się być przyszłościowe i racjonalne.

 Trudno dziś całkowicie wyobrazić sobie SEO bez kupowania linków, choć być może szybciej niż większość myśli taka sytuacja nastąpi. Trzeba natomiast oswoić się z myślą, że trzeba ilość, przekuć na jakość. Sytuacja przypomina trochę tę z rynku samochodów z połowy lat 90., gdy kraje Europy zachodniej zakazały wjazdu na swoje terytorium samochodom starszym niż x lat, i tym których emisja spalin przekracza określone normy. W praktyce oznaczało to, że szczęśliwi posiadacze trabantów ze Szczecina będą zmuszeni zrezygnować z cotygodniowych zakupów w Berlinie, chyba, że zdecydują się na wymianę auta – mówi Artur Pleskot z serwisu Linkolo.pl – obecnie jedynej w Polsce giełdy linków w treści. – Oczywiście budziło to sprzeciw i pytania o wolności obywatelskie, prawa człowieka itd., ale fakt jest taki, że dzisiaj w Berlinie poza zlotami miłośników aut, trabanta raczej nie uraczysz. – dodaje Pleskot.

Google daje jasny sygnał: albo przesiądziecie się z waszych trabantów na bardziej przyjazne środowisku mercedesy, albo po naszych autostradach sobie nie pojeździcie. Właściwie można powiedzieć więcej, Google mówi przestańcie całkowicie jeździć samochodami. Chodźcie albo latajcie naszymi samolotami. Można oczywiście stać na granicy, protestować i kombinować, jak oszukać celnika, ale większość raczej zainwestuje w porządne auta, którymi będzie się ścigać z policjantami Google, lub faktycznie rozpocznie piesze pielgrzymki. Gdyby nie wydarzenia ostatnich dni można by to było nazwać SEO –wym science fiction, ale prawda jest taka, że do 1 kwietnia jeszcze daleko.