1 z 10

Różne badania podają różne liczby, ale bez wątpienia wszyscy są zgodni, że tylko nieliczne startupy mają szansę odnieść rynkowy sukces. Pytanie, na które wszyscy chcieliby znaleźć odpowiedzi brzmi: co zrobić, by być tym jednym z dziesięciu.

Nie, nie bójcie się, nie zamierzam teraz w kilku magicznych punktach streścić przepisu na udany startup. Nawet gdybym próbował, uznalibyście to zapewne za kiepski żart i na tym lektura niniejszego tekstu by się zakończyła.

Chcę zwrócić Waszą uwagę na coś zupełnie innego. Prezes InQbe, Wojciech Przyłęcki, w lipcu był gościem magazynu „Progr@m” emitowanego w TVN CNBC. Redaktor zadał naturalne pytanie o to, czy któraś z dotychczasowych inwestycji InQbe odnalazła się na rynku jak ryba w wodzie i okazała się typowym strzałem w dziesiątkę? Po odpowiedzi, że już dwie spółki poważnie myślą o wejściu na zagraniczne rynki, redaktor mógł tylko pogratulować, ale… No właśnie, przecież zainwestowaliśmy w ponad 20 spółek, dlaczego tylko 10% prowadzi tak aktywnie swoje działania?

Pisząc to, już widzę zdziwienie na niektórych twarzach: jak to człowiek od PR i marketingu wypisuje takie rzeczy? Piszę tak, bo uważamy, że do naszych partnerów należy podejść uczciwie. Czy zdarzyły się nam, jako funduszowi, inwestycje zakończone sukcesem? Tak. Czy były takie, w które mogliśmy zainwestować, zrezygnowaliśmy, ale zainwestował w nie ktoś inny i dziś radzą sobie na rynku? Tak. Czy były pomysły, w które zainwestowaliśmy, a które rynek zweryfikował i dana spółka musiała zmienić profil swego działania? Tak. Czy istnieje ryzyko, że któryś z pomysłów, który wspólnie z naszymi ekspertami został zaakceptowany przez radę inwestycyjną, i w który zainwestowaliśmy, nie sprawdzi się i zakończy porażką? Tak.

Do czego zmierzam? Startup to bardziej idea, wizja czegoś, co będzie kiedyś, pod warunkiem, że znajdą się na to środki, że technicznie wszystko wyjdzie, że model biznesowy się przyjmie, że znajdzie się ktoś, kto będzie za nasz produkt czy usługę chciał zapłacić, że nie pojawi się konkurencja, która nas o krok wyprzedzi, że ktoś inny o większych możliwościach finansowych nie podłapie pomysłu i tak dalej. Niestety, w startupowej wizji świata nieudany projekt jest rzeczą naturalną. Przykrą, ale zwyczajną. Jest wojna – są ofiary. Ważne jest jednak, aby do tej wojennej wyprawy odpowiednio się przygotować. Stąd też stosujemy takie, a nie inne selekcje naboru. Owszem zdarzyło się nam podjąć decyzję inwestycyjną, i to udaną, już po kilku minutach rozmowy. Jednak w większości przypadków te dziesiątki pytań, czasem żmudne wielogodzinne telekonferencje, analizy i spotkania, to nic innego jak przygotowanie do tego, by na plac boju wyruszyły tylko te jednostki, które maja szansę przeżyć i w dalszej perspektywie zwyciężyć. Nikt nie zna pewnej recepty na to, jak zostać jednym z dziesięciu.

Przypomina mi się przy okazji wydarzenie, o którym przeczytałem ostatnio w internecie. Para rolników w stanie Tenesee miała dziewięcioro dzieci. Po urodzeniu dziewiątego poszli do lekarza na zabieg mający sprawić, by już nigdy więcej nie mogli mieć dzieci. Zdziwiony lekarz zapytał, co ich skłoniło do podjęcia takiej decyzji. Odpowiedzieli, że wyczytali, że co dziesiąte dziecko w Stanach to Meksykanin, więc nie chcą ryzykować, że urodzi im się Meksykanin, bo żadne z nich nie zna języka hiszpańskiego. Cokolwiek nie mówić o inteligencji tej pary w odniesieniu do e-biznesu, jedno jest pewne: dziewięć nietrafionych inwestycji nie sprawi automatycznie, że dziesiąta się uda. Trzeba o nią zawalczyć i to najlepiej od samego początku.